stonerchef-holandia

Jak nie tyć jedząc codziennie rozpustne żarcie?

by Stonerchef

 „Jak Wy to wszystko jecie i dlaczego nie wyglądacie jak grube berty?”

To jest pytanie, które od momentu założenia bloga słyszymy częściej , niż własny oddech. W świecie publicystyki reportażu chodzą pogłoski, że następna książka Masy będzie miała tytuł „Masa o nietyciu Stonerchefów”, a analitycy SEO prognozują, że do końca 2017 roku po wpisaniu w Google hasła „dlaczego” wyszukiwarka rozpocznie autouzupełnianie od frazy „Stonerchefowie nie tyją, chociaż jedzą jak świnie?”.

Odpowiedź na tę męczącą Was po nocach łamigłówkę jest prosta, chociaż sekrety tego, że pozostajemy piękni i gładcy przy jednoczesnej konsumpcji tak obscenicznych posiłków zawierają w sobie konieczność podjęcia radykalnych kroków, które potem trzeba zamienić w rutynę. Wbrew pozorom nie będzie to przyjemny tekst.

Zdając sobie sprawę z tego, że Mission Impossible to był tak naprawdę film pokazujący, jak trzeba się natrudzić, żeby nikogo nie obrazić w 2017 roku, od razu uprzedzamy, że wszystkie gorzkie wnioski, jakie tu przeczytacie zostały wyciągnięte na przykładzie własnej obserwacji i skonfrontowania z sobą dwóch zupełnie różnych światów.

Zanim jednak puszczą nam zupełnie hamulce, pozwólcie, że sobie do Was pogawędzimy o zdrowym trybie życia.

Pokaż mi, co jesz, a powiem Ci, jak wyglądasz… Albo jednak nie.

Codziennie zjadamy dwie pizze i jeden posiłek z przepisu, który mamy zamiar publikować na blogu. Jeśli oboje pracujemy danego dnia w kuchni, to nasz jadłospis poszerza się o deser, bo wiadomo, że wytrawne wymaga słodkiej kontry, a wszyscy, którzy uważają inaczej to ukryta opcja hipsterska.

Jak wyglądają nasze pizze? Różnie, ale wśród nich znajdziecie na przykład takich zawodników:

pizza z kiełbasą chorizo cheeseburgerowa pizza pizza z kurczakiem buffalo

Do tego dochodzą również inne fit posiłki:
big pork

płonący mac and cheetos

burrito

lody lion

chałwowy sernik

smażone oreo

W obliczu tego, czym atakowane są Wasze oczy na Stonerchefie, wyobraźnia pewnie nie mieści w sobie rozmiarów naszych gaci, buty mamy na rzepy, bo sznurówki przy takiej tuszy stają się niewygodne, a na wózek nas nie stać, bo wiadomo – blogerzy kulinarni.

action bronson

Zdjęcie źródłowe: Pitchfork

Teraz wyobraźcie sobie szok i niedowierzanie – niczym podczas pamiętnego występu Mandaryny w Sopocie – kiedy to wrzuciliśmy na fanpage wesołe zdjęcie z Holandii, na którym widać nas było w prawie pełnej krasie.

stonerchef-holandia

W tym momencie zapewne wiele osób sięgnęło po telefony komórkowe i zaczęło szukać w książce adresów takiego kontaktu, jak „Genetyka”, żeby jej nawrzucać.

telefon genetyki

Zdjęcie źródłowe: The Huffington Post

Tak się składa, że akurat wiemy sporo o łatwym przybieraniu na masie niekoniecznie wartościowych kilogramów, a z genetyką nie rozmawiamy, od kiedy pokłóciliśmy się z nią na porodówce. Dlaczego w takim razie możemy to wszystko pochłaniać i cieszyć się dobrym zdrowiem? Jak nie tyć i codziennie obchodzić gastro urodziny?

Release the Pacman!

Szanuj się

Jeśli doskwiera Wam potrzeba czerpania przyjemności z cierpienia, to zacznijcie zwracać uwagę na to, co ludzie ładują na taśmy w marketach. Gotowe kiełbasy, których skład czyta się dłużej, niż „Trylogię Sienkiewicza”, do tego sosy w butelkach z jeszcze lepszym składem, litry słodzonych napojów, trzy flaszki na łykend i trochę gotowej garmażerki plus mrożona pizza i ciasto w pięknym plastikowym pudełku – na pewno przygotowywane z wyselekcjonowanych składników z miłości do pieczenia.

Serio, ilość chemii, którą ludzie ładują w siebie codziennie jest przerażająca. Do tego dochodzi stołowanie się w przybytkach okraszonych szyldem „domowe obiady – pizza, kebab, pierogi. Toaleta płatna 10 zł, bo za jedzenie nie chcą płacić”. Rozglądając się po ulicach można łatwo dostrzec, że ludzie chodzą nie tyle zwyczajnie grubi, co niezdrowo spuchnięci. To nie jest jedzenie – to dobrowolne podtruwanie się.

dlaczego wy trujecie ludzi

No ale przecież wszędzie jest chemia, a ja jem jogurt z otrębami i kawałkami owoców, płatki z musli, ale tylko te, na których jest napisane Fit, no i wodę smakową. Gdzie więc tkwi tajemnica?

Ta magiczna pigułka z Matrixa, kamień filozoficzny i skarb narodów znajduje się z tyłu opakowania każdego produktu. Nawyk czytania tych głupich druczków jest równie ważny, jak codzienna higiena jamy ustnej. Zwłaszcza w czasach, w których różnorodność dostępnych produktów podnosi robienie zakupów do rangi wyzwania.

Najlepiej jeszcze połączyć to czytanie etykiet ze zwyczajnym zdrowym rozsądkiem, który stopniowo zdaje się u niektórych ludzi zanikać. Gdzie dostaniecie lepsze mięso? W dyskoncie, do którego ładuje się towaru na pęczki, czy u jakiegoś rzeźnika na bazarze, co dopiero od sąsiada pod Warszawą dostał wołowinę? Takiego, który przy Was odłupie mięso od kości, wybierze taką sztukę, jaką sobie zażyczycie, obrobi ją, żeby była gotowa do użytku i jeszcze powie, która partia do czego lepiej się przyda, bo się na tym zna – bo wisi mu nad głową dyplom zawodowy. To samo dotyczy warzyw, pieczywa, przetworów, sosów, czy głupiego octu.

czytaj etykiety

Warto kupować lokalnie, chyba, że jakiś duży sklep ma w swojej ofercie produkty z importu, których jakość jest lepsza od tych wypuszczanych przez polskich producentów. Dla przykładu podamy cheddar. To jest ser, po który potrafimy pojechać daleko do sklepu, w którym akurat mają sprowadzany red cheddar z Irlandii – niezastąpiony w smaku przez żaden inny, a przy tym mający najprostszy możliwy skład: mleko krowie pasteryzowane, sól, kultury bakterii, podpuszczka i barwnik annato pozyskiwany z nasion owocu arnoty. Rzeczywiście, zapłacicie za niego więcej niż za produkt serowy leżący obok i zawierający w sobie olej roślinny i inne rzeczy, które nie powinny znaleźć się w serze. Tylko że  w dalszej perspektywie ten cheddar nie uczyni z Was targetu reklam leków i suplementów.

Jedzenie to odżywianie i nieważne, że ser jest żółty, mięso czerwone, a do sosu zamiast jogurtu 0% używacie prawilnej śmietany, skoro wszystkie produkty są dobrej jakości z prostym składem i jak najdalej od masowej produkcji. To jest wymagające, trzeba się naszukać, a w naszym przypadku wyjście do jednego sklepu często wymaga wizyty w pięciu, ale przynajmniej będziemy mieli więcej ruchu i znajdziemy to, co chcieliśmy, zamiast pocieszać się chłamem i powtarzać, że wszędzie jest chemia. No jest, ale istnieje też coś takiego, jak wybór. Poza tym żarcie pełni jedną z najważniejszych ról w życiu człowieka, więc jeść trzeba kochać i umieć – wtedy magnez o znakomitej bioretencji nie będzie potrzebny.

Wszystko od zera – o ile się da.

W naszym mieszkaniu naprzemiennie pachnie świeżym pieczywem (białym, żeby nie było), pizzą, smażonym mięsem, roztopionym serem i innymi twardymi narkotykami. I tak oto, zjadając burgera, w którym 20% mięsa to tłuszcz, bekon jest tłusty, sos serowy składa się z tłuszczu, a do wypieczenia 6 bułek poszły 4 łyżki cukru i prawie pół kilo białej mąki (takiej okrutnej, wszędzie odradzanej w telewizji), nie wspominając o tym, że warzywa stanowią jedynie wyrazistą mniejszość, za jakieś 15 minut prawie nie czujemy, że jedliśmy. Wystarczy wymienić jeden lub dwa półprodukty na ‘nietrafione’ gotowce ze sklepu i przeżycia oraz późniejsze samopoczucie będą się diametralnie różniły.

Pieczywa nie kupujemy odkąd poznaliśmy związek między kajzerkami, a resztkami włosów z salonów fryzjerskich. Sosy też przyrządzamy sami, bo w sklepach, które znajdują się względnie blisko próżno szukać czegoś, co nie wykrzywi twarzy od czytania składów – polecamy szczególnie lekturę dużych żółtych butelek z sosami albo absolutnego hitu – sosu do hamburgerów. To ląduje na stołach – gdyby nie lądowało, to by tego nie było na półkach.

janusz zakupów

Jedyne kostki rosołowe, jakie akceptujemy to takie ze zmielonych warzyw po gotowaniu rosołu. Nie kupujemy nawet gotowych marynat czy mieszanek przypraw, bo przygotowanie własnych w kuchni zajmuje dosłownie chwilę, a jak kiedyś manager pewnej franczyzy przyniósł nam gotowe marynowane mięso, którym chciał nas nakarmić, to równie dobrze można było zjeść psie gówno, a pewnie wyrządziłoby ono znacznie mniejsze szkody w organizmie.

Kolejny przykład – lody. Omnomnomnom, wiadro lodów i wielkie dupsko, nie mogę jeść lodów bo przytyję, no jak już, to jedną gałkę. Bullshit! Wiecie, co ląduje w naszych lodach? Śmietana, mleko skondensowane i główny bohater smakowy. Dla porównania, producent lodów, który sugeruje nam, że jego lody przeniosą nas myślami w sentymentalną podróż do dawnych czasów używa do ich robienia karagenu – tej samej rakotwórczej substancji, którą pakują na przykład do paluszków surimi. Żeby nie było, to tylko jeden z wielu magicznych składników.

W tym miejscu chcielibyśmy Wam wyjaśnić coś jeszcze. Często czytamy, że my to mamy fajnie, bo możemy jeść ciągle fast food, podczas gdy jedzenie, które przygotowujemy nawet nie stało obok fast foodu. To jest slow food od A do Z, który po prostu wygląda tak skowyrnie, że wobec tego, jakie stereotypy powstały wokół foodpornu, myśli z automatu idą w stronę fast foodu.

Paradoksalnie to, co widzicie na Stonerchefie można z czystym sumieniem nazwać zdrowym jedzeniem – oczywiście z wyjątkiem deserów, bo one od tego są, żeby nie były najzdrowsze. Z drugiej strony duże desery, jak serniki oraz większe ciasta często rozdajemy i sami zjadamy po kawałku, może dwa, więc wbrew temu, co mogą sugerować treści w Królestwie Słodkości, nie sypiemy sobie do buzi cukru chochlą przez lejek i nie próbujemy robić tego przez uszy, jak z buzi zaczyna się wysypywać.

Ruszaj dupę – byle regularnie

To delikatnie trąci truizmem, ale wypada o tym nieco powiedzieć. Jako że oboje mamy predyspozycje do tycia i każde z nas przeżyło swój epizod ze sportem (Nitka na bieganiu i półmaratonach, a ja na siłowni), wbiliśmy sobie do głowy, że przy pracy w domu, kiedy większość czasu spędza się siedząc, ruch jest kluczowy do tego, żeby się nie spaść.

ewolucja

Zdjęcie źródłowe: Gikz.pl

Cokolwiek robicie – biegacie, chodzicie na siłownie, ćwiczycie z Chodakowską, uprawiacie jogę, tenisa, gracie w piłkę, czy jakikolwiek inny sport – róbcie to regularnie i nie przestawajcie. U nas wygląda to tak, że z powodu braku czasu na jakąkolwiek intensywną aktywność fizyczną, robimy sobie codziennie, przynajmniej z 5 razy w ciągu dnia, 30-minutowy, dość szybki spacer. Gdzie się da, tam chodzimy z buta, a samochód odpalamy tylko, jak mamy jakiś wyjazd albo musimy dotrzeć na uczelnię w weekend, bo żeby tam dojść na piechotę, trzeba byłoby wstać o nieludzkiej porze, więc szanujmy się.

Poza tym, że kochamy gotować, jednocześnie zdajemy sobie sprawę, że robienie tego w skali bloga podchodzi momentami pod ciężką pracę fizyczną. To też są godziny spędzane na nogach, często przy mocno angażujących fizycznie czynnościach. Jeśli dodać do tego wszystko, co zostało napisane powyżej, to wychodzi na to, że nie tylko jemy zdrowo, ale prowadzimy dość aktywny tryb życia.

A teraz uwaga, nadchodzi prawdziwa atomówka.

Przestań chlać

Mniej więcej 1,5 roku temu odkryliśmy ciekawy plik o nazwie Abstynencja.exe. Ten program sprawia, że człowiek szczupleje, robi się młodszy i uśmiechnięty na twarzy, pozbywa się toksyn z organizmu i jednocześnie ok. 90 procent znajomych, przy czym te dwie ostatnie rzeczy są ze sobą metaforycznie powiązane.

Jeśli chcecie to kiedyś przetestować, to szczególnie polecamy imprezy i spotkania rodzinne. Kiedy przestaliśmy zasłaniać się prowadzeniem samochodu i zaczęliśmy otwarcie mówić, że nie pijemy alkoholu, udało nam się opracować przykładowy zestaw pytań płynących z otoczenia:

– Coś się stało?

– Były jakieś problemy, odwyk?

– Dochodziło do przemocy?

– Jak sobie z tym radzisz?

– Ile to już trwa?

– Nawet jednego?

– A czy to jest zaraźliwe?

– Ty tak na poważnie?

W zestawie wypadałoby dodać jeszcze takie porady naukowe, jak to, że pić trzeba z umiarem, że prozdrowotnie to kielicha trzeba zawsze walnąć, a piwo oczyszcza nerki – i tym podobne nigdzie niepotwierdzone farmazony. Obecność sklepów monopolowych na każdym rogu połączona z zakorzenioną w mentalności wódą sprawia, że człowiek – będący sam w sobie wybrykiem natury – dodatkowo zaczyna krzywo patrzeć na kogoś, kto nie płaci za to, żeby się truć.

Niezwykłe…

Nawet picie co jakiś czas (srogie weekendy albo po jedno, góra dwa piwka co drugi dzień po pracy) wiąże się z pochłanianiem takich ilości kalorii, że to, co znajduje się w naszych przepisach przypomina regeneracyjne menu w sanatorium dla emerytów. Weźmy sobie takiego zawodnika, który potrafi obalić 0,5 litra albo i 0,7 i stać na nogach. Jeśli nie jest góralem to zapewne zapija wódę Colą, Spritem, czy inną popitą.

dieta butelkowa

Skorzystajmy zatem z pomocy królowej nauk. Przykładowo, 100ml kolorowej wódki jest nośnikiem 220 kalorii. Przy wariancie maksymalnym mnożymy to przez 7, wlewając w siebie 1540 kcal z samego alkoholu. Jeśli przyjmiemy, że do tego wjedzie ok. 2,5 litra popity, a w 100ml słodzonych napojów  gazowanych i soków jest ok. 10g cukru (4kcal w jednym gramie), to otrzymamy 250g (1000kcal) białej śmierci, przed którą wszyscy zgrzytają zębami, mając jej jednocześnie w domu pod dostatkiem. Po dodaniu wszystkiego zostaje nam na koncie 2500 kalorii z samego picia.

Spokojnie, jest jeszcze bifor, na którym dobrze jak wjedzie coś ciężkiego, bo pod tłuste się lepiej pije, a zanim kości zostaną ostatecznie rzucone wraz z ciałem na łóżko, można ogarnąć po drodze kebsa. Na cienkim i z czostkowym sosem. Piąteczek-wódeczek da radę skończyć z pięcioma tysiącami w większości pustych kalorii. To prawie połowa zapotrzebowania energetycznego Michaela Phelpsa, a on swego czasu podobno przepływał trochę tych basenów i raczej wolał maszynki do mięsa.

Nie zapominajmy o dniu zatrucia alkoholowego – bo tak to się powinno nazywać, a nie żaden kac – wtedy do żołądka ląduje przynajmniej połowa kalorii pochłoniętych dnia poprzedniego. Z bardzo odżywczych produktów, rzecz jasna – zupki chińskie to przecież orient, a kuchnie orientalne z Dalekiego Wschodu uchodzą w końcu za najzdrowsze.

Nawet nie róbcie takiego rozrachunku w skali rocznej, bo przy telefonach zaufania zabraknie pracowników.

Z kolei argument, że alkohol powinno się wyłącznie degustować, bo szlachetne trunki dają niesamowite doznania smakowe i nie musimy się martwić o zdrowie przestał nas przekonywać, kiedy w poście proponowanym na Fejsie wyskoczył nam typ gadający podobne głupoty, którego czerwona przeciśnieniowana twarz i bambaryłowata postawa nie za bardzo zgadzała się z orędziem, które głosił – reklamował „szlachetną” whisky. Czyli droższy alkohol etylowy, który tak samo poniewiera.

Wyrzucenie alkoholu z życia to była świadoma decyzja i żeby nie było, każde z nas swoje już zdążyło wypić. Ba, gdyby Wytrawnego Imperatora wysłać dwa lata temu na imprezę z tematem przewodnim pierwiastków, to tytuł „chlor” byłby zaklepany w przedbiegach. W pewnym momencie pojawił się na szczęście syndrom „po co?” i z dnia na dzień, bez patologii w domu, odwyków i powolnego odstawiania wyrzuciliśmy alkohol za drzwi. Nie mamy przy tym absolutnie problemu z tym, że ktoś lubi zachlać albo robi to w łagodniejszych interwałach – podobno każdy ma swój rozum. Nam się tak po prostu lepiej żyje.*

pijani ludzie

Mamy jedynie bekę z ludzi, którzy są ekspertami od niedoczynności tarczycy, Hashimoto i innych chorób, które potęgują u nich tycie, jednocześnie zapijając dietę pudełkową litrowym kokonem czerwonego Martini podczas wieczornego wypadu na miasto (przykład z życia wzięty). Selekcja naturalna.

*Alkoholu używamy wyłącznie do gotowania, bo płynie z tego dużo korzyści jeśli chodzi o późniejsze walory smakowe potraw. O tym jednak powstanie osobny artykuł we Wsparciu Technicznym.

Miej wyje…dzone

Nasza historia pracy zawodowej to połączenie Odysei, Dnia Świra i filmu „Upadek” z Michaelem Douglasem (dosyć stary, ale mocno polecamy). Generalnie w żadnym biurze nie wytrzymywaliśmy dłużej, niż 3 miesiące, a w momencie, w którym przepracowaliśmy prawie pół roku w agresywnej sprzedaży, zaczął w nas kiełkować mały Adaś Miauczyński, który rozrósł się do tego stopnia, że pewnego dnia – patrząc nad ranem pustym wzrokiem w sufit – po prostu postanowiliśmy więcej nie iść do pracy. Bez zabezpieczenia finansowego, a nawet w niezłym dołku. Jedyne, co mieliśmy, to wpisana w Google fraza „praca zdalna”.

Od ponad 1,5 roku pracujemy wyłącznie w domu, czyli – w ogólnym przeświadczeniu społecznym – klikamy w komputer zamiast iść do normalnej pracy. Jesteśmy copywriterami (tacy internetowi najemnicy z laptopami) i miesięcznie spod naszych klawiatur wychodzi kilkadziesiąt do kilkuset tysięcy znaków. Udaje nam się łączyć pracę zarobkową z prowadzeniem bloga, a przy okazji żyć tak, jak nam się podoba – pracując na zajawie i bez stresu.

Beza

Taka zmiana niesie za sobą poważne konsekwencje, bo praca freelancera jest na początku jedną wielką niewiadomą i wyrabianie sobie portfolio zajmuje bardzo dużo czasu. Jak Don Vasyl raczej nie pożyjecie przez pierwszy rok, człowiek wtedy chodzi spać momentami o 4 nad ranem, ale…

No właśnie. My kochamy pracę w domu. To jest nasza strefa komfortu, której nawet nam się nie myśli opuszczać, choćby przy drzwiach stały cysterny z solonym karmelem. To może się wydawać głupie, gdy patrzy na to ktoś, kto prowadzi bardziej uregulowany tryb pracy, ale nie ma opcji, żeby w korpo podejść do szefa i powiedzieć mu, że zaraz popracujecie, tylko najpierw meczyk w HoTSa zagracie i wyrobicie ciasto na pizzę – nam to przeszkadza, bo dla nas to akurat jest ważne, a pracując w biurze, będąc mamionymi kosmicznymi prowizjami i jedząc codziennie gotowe pasty na kromkach farbowanego chleba z poprawinami w postaci lunchu w okolicznej jadłodajni, chorowaliśmy przynajmniej raz w tygodniu, czasami jeszcze żołądkowo. Nigdy nie chciało nam się też siedzieć z ludźmi na przerwach i udawać, że ¾ ekipy nie doprowadza nas do mentalnej sraczki w danym miejscu pracy.

A w domu?

Nikt nam nie siedzi na głowie, ile wypracujemy, tyle zarobimy, a w każdej chwili możemy wyjść na spacer, do sklepu, nerdzić na kompie przez pół dnia, pojechać sobie na miasto akurat, jak nie ma korków i nawet, jeśli kładziemy się spać o 4 rano, to mamy później święte prawo wybyczyć się do 13, bo nic nie musimy. Mamy czas na to, żeby dbać o jakość posiłków, robić wszystko samemu i iść dokładnie taką drogą, jaką sobie obraliśmy projektując logo maszynki do mięsa. No i dawno przestaliśmy słuchać cudownych rad innych ludzi, którzy martwili się, czy może nie lepiej by było, gdybyśmy wzięli się za jakąś „normalną pracę”.

To jest wolność w naszym pojmowaniu – kiedy robimy, co chcemy i nikt nam nic nie każe, a przy okazji możemy się rozwijać i codziennie jeść, jakby były nasze 10-te urodziny. Wszelkie inne próby podejmowania pracy kończyły się zawsze frustracją ze względu na ograniczenia, które wiążą się z takim trybem życia, co w konsekwencji prowadzi do tego, że człowiek chodzi ciągle zestresowany, a stres jest przyczyną wielu przewlekłych chorób, w tym – choć niebezpośrednio – otyłości. Mnóstwo ludzi chodzi do pracy, której nie lubi, przebywając z osobami, z którymi nie chce obcować i robiąc rzeczy, które zupełnie go nie interesują. Ale weź zwróć takiemu uwagę, to zaraz będzie, że nie rozumiesz, bo Ty to sobie siedzisz w domu z laptopem w łóżku, a ja muszę pracować. A bezpieczeństwo? Umowa o pracę?

A w dupie z tym.

Podsumowując, nie ma sensu bezpiecznie prześlizgać się przez życie, jeśli odbywa się to kosztem szczęścia i nerwów.

Ile? Ile poszło w dół?!

Od czasu, kiedy zaczęliśmy pracować w domu i dbamy o to, czym się żywimy, każde z nas zrzuciło odpowiednio 10 i 18 kilogramów, do tego cieszymy się bardzo dobrym zdrowiem i samopoczuciem psychicznym. Przestali nas irytować ludzie dookoła, mamy swoje dziecko w postaci Stonerchefa, dwa terapeutyczne koty, dużo ruchu i zero promili we krwi. Jedynie na maszynce do mięsa widać ślady zużycia.

Ten tekst to nie jest 5 cudownych sposobów na pokój na świecie i wiecznie białe ubrania. To raczej wołanie o zdrowy rozsądek i  ładna prośba o celebrację jednego z głównych filarów życia, jakim jest jedzenie.

podpis pod postem

ZapiszZapisz

Zobacz również inne artykuły