Na początku września zrobiliśmy sobie – pierwszy od 1,5 roku – prawdziwy urlop. Siedem dni na totalnym luzie, bez gotowania, z drobnym skrobnięciem jednego, czy dwóch artykułów, ale za to nad pięknym morzem w Cambrils, urokliwym katalońskim miasteczku. Tematem przewodnim wyprawy były kannabinoidy, prawo konopne w Katalonii i chęć sprawdzenia, czy Barcelona to drugi Amsterdam. I teraz, jak na przyszłych psychologów przystało, wypada nam odpowiedzieć – to zależy.
Doskonale zdajemy sobie sprawę z tego, że na świecie jest mnóstwo pięknych miejsc, ale równocześnie mamy też tę świadomość, że na świecie jest mnóstwo pięknych miejsc, w których można spokojnie – jak wolny człowiek – rozkoszować się gibonkiem zrobionym z lokalnie uprawianych konopi, których standard jest… no, właśnie – jest, i to taki, że ho, ho!
W Amsterdamie byliśmy już dwa razy. Pierwszy wyjazd rozpoczął się zaręczynami i małym nordic (a właściwie Dutch) walkingiem w papierowych kijkach – przemierzyliśmy wtedy chyba większość coffee shopów w ścisłym centrum miasta, kilka w pomniejszych miejscowościach, zaliczyliśmy pizzę na wynos o 23 na ławce w parku w jakiejś holenderskiej wiosce, no i przy okazji zjedliśmy tyle frytek, że po powrocie, zamiast do fryzjera, moglibyśmy chodzić do jakiejś profesjonalnej kuchni i układać się pod obieraczką.
Drugi raz mieliśmy mniej podróżniczy, a bardziej statyczny, choć do Holandii wybraliśmy się w ramach celebracji naszej drugiej rocznicy – niestety pogoda w tych rejonach o tej porze jest tak zła, że raczej uprawialiśmy hotbox w domu zamiast jeździć długie dystanse na rowerach.
Od tego czasu, na naszej mapie zainteresowań (w Europie, bo i tak resztę życia spędzimy w Kalifornii – to jest pewniejsze, niż amen w pacierzu) pojawiły się Czechy, Gruzja, Portugalia i… Katalonia.
Oczywiście wygrał ostatni rejon, bo po pierwsze, kuchnia (wiadomo), a po drugie, prawo konopne w Katalonii. I tak, jak kulinarnie się nie popisaliśmy pod względem odwiedzonych miejscówek, to do naszego głównego celu nie mamy żadnych zastrzeżeń. Ba! Jesteśmy w stanie stwierdzić, że jeśli o tę kwestie chodzi, to polecieliśmy bardzo wysoko, szeroko, a przede wszystkim dowiedzieliśmy się wszystkiego, co nam było potrzebne do stworzenia naszego konopnego przewodnika po Katalonii.
Ponieważ wybieramy się tam po raz drugi zimą tego roku, żeby odpalić fajerwerki na naszą czwartą rocznicę, wpis będzie odpowiednio aktualizowany, a na razie przygotujcie się na tyle wiedzy, ile pozwoli Wam ze spokojem podróżować po Katalonii w pełnym rynsztunku, a przede wszystkim, bezpiecznie.
Prawo konopne w Katalonii: co trzeba wiedzieć?
Przede wszystkim to, że Katalonia to nie Kanada, ani żaden z „rekreacyjnych” stanów w USA. Pomimo tego, że konopie są tu zdekryminalizowane, mieszkańcy tego regionu nie mogą się cieszyć pełnym legalem. Barcelona też nie jest wcale drugim Amsterdamem, ani wcale go nie zastąpiła na tronie zielonej stolicy – wbrew temu, co się ostatnio mówi. Przez to, że rynek konopny egzystował tam do 2017 roku w szarej strefie, zioło pozostaje dla turystów i niewtajemniczonych obywateli raczej hipsterskim tematem.
Zrobimy sobie teraz taki małe rozeznanie na temat tego, co wolno, a co jest „nu, nu!” jeśli chodzi o prawo konopne w Katalonii.
Posiadanie i konsumpcja
Posiadanie konopi – zarówno suszu, jak i przetworów – jest w Katalonii legalne. Tak długo, ma się rozumieć, jak robimy to w zaciszu swojego domostwa lub w innej przestrzeni prywatnej. Jeśli zaś chodzi o palenie publiczne, jest to traktowane podobnie do picia alkoholu i takie też mandaty – lub nawet większe – można teoretycznie dostać, kiedy policjant przyłapie nas na smażeniu albo w posiadaniu zioła w miejscu publicznym.
Teoretycznie, bo w praktyce wygląda to tak (info zaciągnięte od właścicieli jednego z Cannabis Clubów), że policja w Barcelonie ma lepsze rzeczy do roboty, niż ganianie za uśmiechniętymi ludźmi, więc o ile nie robi się tego w pobliżu kościoła/szkoły/szpitala albo 5 metrów od dziecka, to wszystko powinno być w porządku.
Co nie oznacza, że dla spokoju ducha i poszanowania lokalnego prawa lepiej jest to robić w zaciszu domowym – skoro wolno, prawda?
Uprawa
Teraz kilka słów o prawie konopnym w Katalonii w odniesieniu do upraw. Mieszkańcy mogą trzymać w domu dwie rośliny, z wyraźnym zaznaczeniem, że nie mogą później swoich zbiorów rozprowadzać za pieniądze, o czym zaraz sobie porozmawiamy – a raczej popiszemy.
Chociaż dwa krzaczki mogą wydawać się śmiesznie małą liczbą, to tutaj, w prawie Katalońskim mamy ciekawą lukę, dzięki którym sprytni domowi farmerzy nie muszą się martwić, że im „nie wystarczy”.
Mianowicie, rząd Katalonii nie sprecyzował wysokości, do jakiej mogą rosnąć uprawiane rośliny, dlatego co bardziej obrotni mieszkańcy wykorzystują wysokie przestrzenie swoich domów i kultywują krzaczki metodą tzw. „vertical growing”, która pozwala im uzyskać większe plony pomimo oczywistych limitów powierzchni.
Transport
Jeśli postępujemy zgodnie z prawem i nie palimy konopi w miejscu publicznym, wolno nam przenosić z sobą do dwóch uncji, czyli ok. 60 gramów suszu lub jego odpowiednika wagowego w innej formie (oleje, art. spożywcze, koncentraty). Jest jedno „ale” w tej sytuacji, tzn. cały temat, jaki przewozimy/nosimy przy sobie, powinien być szczelnie zamknięty i zakryty, aby nie wystawiać go na widok np. dzieci.
Sprzedaż
Tutaj nadchodzi z pozoru najsmutniejsza wieść, bowiem sprzedaż marihuany jest w Katalonii zakazana. To oznacza, że nie istnieją coffee shopy, w których można by kupić pulchne topy konopne lub ich przetwory, ale za to istnieje kolejna luka prawna, którą Katalończycy ochoczo wykorzystują.
Cannabis Social Clubs – czyli nie „chciałbym kupić”, ale „chciałbym wesprzeć działalność klubu”
Mogłoby się wydawać, że w obliczu braku coffee shopów, dostęp do konopi jest mocno utrudniony, a ich jakość również stoi pod znakiem zapytania.
Nic z tych rzeczy – pomimo braku legalizacji sprzedaży marihuany, cała sieć dystrybucji tej rośliny jest doskonale uregulowana. Począwszy od czerwca 2017 roku, kluby konopne (w oryginale Cannabis Social Clubs) zyskały autoryzację rządu Katalonii, aby rozprowadzać konopie oraz jej przetwory na swoich terenach w ramach prywatnej działalności społecznej.
Jak rozumieć ten legislacyjny bełkot?
Tłumacząc to z polskiego na nasze, kluby konopne to prywatne placówki, które posiadają duże pokłady konopi uprawianych przez jego członków. Każdy, kto zostaje członkiem takiego klubu za odpowiednią opłatą (20 Euro w standardzie), ma prawo korzystać z dobrodziejstw w nim dostępnych, ale żeby to zrobić, trzeba „wesprzeć działalności klubu”.
Mhm, dobrze kombinujecie – w klubach konopnych jest absolutny zakaz używania języka sprzedaży. Jeśli więc interesuje Was „Pineapple” albo „California O.G.”, to na specjalnym ekranie, jeden z członków klubu pokazuje Wam, jak bardzo trzeba wesprzeć ich działalność, żeby zaopatrzyć się w jeden gram konkretnej odmiany. To samo dotyczy innych produktów, takich jak hasz, oleje, koncentraty, ciastka, czy inne przetwory (np. Moonrocks).
Zasada jest prosta – im większa moc konkretnej odmiany lub koncentratu, tym więcej trzeba będzie się dołożyć do tej działalności.
Oprócz uiszczenia standardowej opłaty członkowskiej, ceny za kwiaty konopi wahają się pomiędzy 8 a 17 euro, w zależności od poziomu THC czy tego, jak rzadki jest dany szczep lub skąd trzeba było sprowadzać jego nasiona – Barcelona słynie ze świetnych odmian o kalifornijskim rodowodzie, więc pobyt tam jest doskonałą okazją ku temu, żeby choć przez chwilę poczuć tę jakość.
Podobno ceny dla turystów są wyższe niż dla mieszkańców Barcelony. Nie byłoby to dziwne, bo zapisując się do takiego klubu online (w celu otrzymania zaproszenia), a później wypełniając formularz rejestracyjny na miejscu, należy podać kraj pochodzenia, który właściciele później wklepują razem z resztą danych do systemu. Mimo wszystko, nie przyłapaliśmy nikogo na „gorącym uczynku”, więc równie dobrze może to być taka – sami wiecie – miejska legenda.
Barcelona vs. Amsterdam: gdzie jest lepiej?
Trudno to jednoznacznie stwierdzić. Jak już mówiliśmy, konopie to dość niszowy temat w Katalonii jeśli jest się turystą lub mieszkańcem, który nie korzysta z tego wyjątkowo progresywnego prawa na tle innych krajów europejskich.
W związku z tym, Cannabis Social Clubs istnieją tylko na terenie Barcelony i, chociaż jest ich ok. 200 w całym mieście (!!!), to pozostają one w bardzo dyskretnych miejscach, zupełnie nieoznakowane – reklamowanie zioła, tak samo jak sprzedaż, jest nielegalna w Katalonii. Dlatego właśnie lokalsi ostrzegają turystów przed osobnikami rasy negroidalnej, stojących w centrum miasta i szepczących: „man, kofi sop, kofi sop, gud łid, kam, kam” – jest to nie tylko nielegalne, ale można się przez to naciąć na produkty wątpliwej jakości.
Ceny też zazwyczaj wypadają drożej niż w Holandii, chociaż w przypadku niektórych odmian jest to po prostu spowodowane ich unikalnością, a nie tym, że Klub żąda większego „wsparcia finansowego od swoich członków”. W samej Barcelonie też wcale nie czuć tak bardzo konopiami, w przeciwieństwie do Amsterdamu, gdzie od razu po wyjściu z lotniska dostaliśmy po nozdrzach tym zniewalającym aromatem.
Holandia ma też to do siebie, że konopie mocno wrosły w tamtejszą kulturę i coffee shopy nie poczuwają się do jakiejś szczególnej dyskrecji. Jeśli mielibyśmy porównać z sobą te dwa regiony pod względem podejścia do konopi, to Holandia prezentuje zdecydowanie bardziej rekreacyjno-turystyczne zapędy, podczas gdy Katalończycy traktują te rośliny w sposób dużo bardziej świadomy.
Co to oznacza?
A mniej więcej to, że podczas wizyty w klubie konopnym dowiemy się nie tylko o dokładnym profilu kannabinoidowym każdej odmiany, ale zaczerpniemy też informacji o jej genetyce, korzyściach medycznych/rekreacyjnych, sposobie uprawy, proporcjach pomiędzy Indicą a Sativą (w przypadku hybryd) i generalnie wszystkim, co pozwoli nam się upewnić, że płacimy za dokładamy się do prawdziwej jakości premium.
W holenderskich coffee shopach, pomimo ich dużo większej dostępności, trudno o taką wiedzę. Zazwyczaj dostajemy konkretne menu z cennikiem i często jedyne informacje, jakie możemy uzyskać to takie, czy pizga, czy raczej nie bardzo. Nie istnieje tu po prostu coś takiego, jak prawa konsumenta, a samo istnienie coffee shopów to wynik polityki rządu Holenderskiego, który toleruje ich istnienie, aby ludzie nie sięgali po cannabis z ulicy.
Samo menu jest też dużo bardziej okrojone – mamy kilka klasycznych odmian, trochę gatunków „egzotycznych”, ale naprawdę nie trzeba się zbyt wiele napracować, żeby przerobić większość z nich w tydzień. W niektórych coffee shopach pojawiają się ciasta/ciastka na konopnym maśle, ewentualnie hasz uzyskiwany metodą cold pressingu, natomiast o koncentratach, takich jak shatter czy Butane Hash Oil możemy zapomnieć.
Pod tym względem Barcelona wygrywa zdecydowanie. Nie tylko mamy dostęp do mnóstwa odmian kwiatów – w tym szczepów prosto z samej Kalifornii – ale Barcelona jest też jedynym krajem w Europie, w którym można dostać w/w koncentraty typu BHO. Oprócz tego możemy się nastawić na kief (drobno zmielona żywica), hasz, oleje THC/CBD oraz produkty CBD z konopi przemysłowych.
Amsterdam jest na pewno bardziej przystępny dla turystów, ale Barcelona pozostaje prawdziwą mekką dla tych, którzy widzą w tej roślinie coś więcej, niż tylko kwiatek wyskokowy.
Niestety, podczas naszej podróży, trafiliśmy do klubu, który był na tyle dyskretny, że nie można w nim było robić zdjęć, dlatego szczegółową relację z tego, jak wyglądają Cannabis Social Clubs zamierzamy nadrobić zimą. Można za to było sobie w spokoju usiąść, spalić gibonka, odprężyć się na kanapach w towarzystwie kojącej muzyki i przyjemnych aromatów, a przede wszystkim, nagapić się na wielkie słoje wypełnione kwiatami konopi. Za to mamy całkiem zacne foto z Tarragony, gdzie wyraźnie zaznaczyliśmy swoją obecność.
Ale to, co nas naprawdę rozbroiło, to rozległa wiedza członków Cannabis Girls’ Club oraz ich otwartość – przesympatyczni ludzie z misją i pasją w życiu!
Odmiany, które przerobiliśmy podczas naszego tripu do Katalonii:
- California OG Kush: hybryda 50/50
- Pineapple: hybryda 50/50
- Lemon Diesel: hybryda 50/50
- Critical Mass: 100% Indica
- Blue Monster: hybryda 80% Indica / 20% Sativa
- Amnesia Haze BHO: koncentrat, 85% THC, hybryda 80% Sativa / 20% Indica
Jak radziliśmy sobie poza Barceloną?
W Barcelonie spędziliśmy tylko jeden dzień – większość czasu poświęciliśmy na podróżowaniu na trasie Cambrils-Salou-Tarragona. Z zaopatrzeniem też nie ma w tych rejonach żadnego problemu, a nawet pokusilibyśmy się o stwierdzenie, że w samym Salou bardziej czuć zielenią niż w stolicy Katalonii.
Wobec tego, bardzo łatwo złapać kontakt z jakimś lokalsem, który uprawia swoje konopie w domu. Katalończycy są bardzo przyjaźnie nastawieni do ludzi, którzy tak samo, jak oni są cannabis-friendly, więc w myśl klubów konopnych, można takiego jegomościa zapytać, jak możemy się przysłużyć, aby jego domowa uprawa kwitła dalej w najlepsze.
To jest właśnie super, jeśli chodzi o Katalonię. Idąc uliczką, można wyczuć, jak ktoś na balkonie kultywuje swoje piękności; patrząc w górę, całkiem zwyczajnym widokiem jest ok. 60-letnia pani zawijająca konopie w bibułki, a po deptakach spaceruje rodzina – ona, dzieci, a razem z nimi, choć na tyle daleko, coby przy dzieciach nie dmuchać, głowa rodziny ze swoim zielonym berłem.
Szczerze powiedziawszy, nie możemy się doczekać, kiedy znowu postawimy stopę na katalońskiej ziemi – tym razem już na tydzień w samej Barcelonie, żeby wzbogacić ten artykuł nie tylko o piękne treści, ale również o piękne zdjęcia z wnętrz tamtejszych klubów.
Jeszcze tylko parę miesięcy!
Jak tam Wasze doświadczenia z konopiami w Barcelonie? Wolicie kataloński klimat, czy cały czas serce krzyczy #TEAMAMSTERDAM?