Fot. PiKwadrat Studio
Konopie towarzyszyły nam obojgu przez dość długi czas, ale kiedyś nawet nie pomyślelibyśmy, że staną się one naszym sposobem na życie, a edukacja konopna nada nowy kierunek naszej działalności. A wszystko to za sprawą naszego pierwszego wypadu do Amsterdamu, kiedy Stonerchef był jeszcze przed premierą, a my utonęliśmy w tamtejszej kulturze konopnej i zainteresowaliśmy się, hm, botaniką od strony naukowej. Można trochę na wyrost powiedzieć, że pierwszy legalnie spalony joint nas uformował, a przynajmniej ten proces rozpoczął.
Pierwszego wspólnego gibona wysmażyliśmy jeszcze podczas fazy „związku na odległość”.
To było wczesne zimowe popołudnie — dość zimne, a i słońce tego dnia zdawało się jakieś bardziej wstydliwe niż zwykle o tej porze — więc powzięliśmy pomysł wrzucenia na ekran pierwszego sezonu „Odwróconych”, oczywiście po odpowiedniej suplementacji.
Atmosfera serialu dośc dyskusyjna jak na klimat do palenia, ale zawsze — tak zawsze, zawsze, „najzawszej” — będziemy pamiętać ten wybuch śmiechu po zakończeniu rozważań o tym, dlaczego doktor Pawica zrezygnował ze stabilnej posady w szpitalu w Leśnej Górze na rzecz mordowania ludzi w zorganizowanej grupie przestępczej.
A po „Odwróconych”…
Niedługo potem zaczęliśmy sobie nieśmiało czytać zagraniczne publikacje o konopiach, śledzić to, co dzieje się na oficjalnie regulowanych rynkach i powoli połykać tego botanicznego bakcyla.
Nieco ponad rok później kupiliśmy pierwsze bilety do Amsterdamu — to był czerwiec 2016 roku. Już parę miesięcy pracowaliśmy jako freelancerzy (wtedy jeszcze w innej niszy), akurat kończyliśmy domykać część projektu z większego zlecenia, a ja miałem w głowie przebiegły plan poproszenia Królowej Słodkości o jej słodką rękę.
… Władca Pierścieni
Oczywiście jak to w Polsce bywało wtedy z klientami (z obserwacji facebookowych gup dla copywriterów wynika, że ta sytuacja utrzymuje się do dzisiaj), praca miała być na wczoraj, a wypłata, jak księgowa wróci z Narnii, więc przez cały wieczór do wyjazdu czekałem, jak na szpilkach, czy wszystko przyjdzie w terminie — na szczęście w ostatniej chwili założył mi się na głowę czepek, w którym byłem rzekomo urodzony i jeszcze w dzień wylotu pognałem niczym Struś Pędziwiatr po pierścionek.
Na szczęście reszta eskapady przebiegła gładko niczym masełko w temperaturze pokojowej po kromce białego chleba.
Praktycznie całą podróż spędziliśmy snując śmiałe plany podboju Amsterdamu, odkrywania holenderskich specjałów — tych bardziej i mniej kulinarnych — smakowaniu kuchni tamtejszych imigrantów, no i (KAMAN!) oddychania tamtejszą wolnością, dosłownie i w przenośni.
Po wylądowaniu na lotnisku zaopatrzyliśmy się w bilety do centrum miasta, po czym przeszedłszy przez drzwi wyjściowe Schipolu i nabrawszy powietrza w nozdrza, powiedzieliśmy to, co każdy Polak mówi, kiedy wystawi stopę za wrota lotniska:
O, czuć zioło.
Całkiem sprawnie dotarliśmy do centrum, a tam kolejna zagwozdka: gdzie tu jest najbliższy coffeeshop?
W tej sytuacji warto zawsze zdać się nie tylko na zapach, ale i na instynkt, no bo przecież wiadomo, że to musi być gdzieś zaraz nieopodal dworca.
Faktycznie, był — i do dzisiaj go odwiedzamy z dużym sentymentem, a nawet wymieniliśmy go ostatnio na liście naszych ulubionych coffeeshopów w Amsterdamie.
Nazywa się dość sugestywnie, bo Central Coffeeshop.
Wbijamy więc do środka, akurat udało nam się trafić o czasie, kiedy kolejki jeszcze nie ciągnęły się przed wejściem, no i wiecie — w tym całym natłoku myśli i bogactwie zieleni za ladą — trochę nas onieśmieliło, więc po krótce objaśniliśmy, co nam się marzy, żeby generalnie było wesoło i przyjemnie, a jeden z budtenderów wyciągnął 2 pre-rolle White Widow z prędkością, której nie powstydziłby się sam Mike Tyson w szczytowej formie, po czym wręczył nam je z wymownym uśmiechem na ustach.
Zapewne zastanawiacie się, co z pierścionkiem.
Otóż po zaopatrzeniu się w kannabinoidy poszliśmy złożyć bagaż, z którego wcześniej — jeszcze na lotnisku — wyjąłem pudełko z pierścionkiem z gracją autobusu przegubowego wykonującego manewr skrętu na rondzie, choć z mojej perspektywy wyglądało to bardzo subtelnie.
Po czym schowałem go do wewnętrznej kieszeni marynarki, gdzie spoczywała jeszcze zapalniczka.
A to był błąd.
Romantyczny thriller
Wychodzimy z Centrala, przed nami maluje się jakby portowa okolica, nad którą góruje słynne Nemo. Akurat zaraz ma być zachód słońca — no jeszcze szkoda, że słońce w Amsterdamie nie zachodzi o 4:20, ale nie można mieć wszystkiego.
I wtem słyszę:
O, kochanie, a Ty masz przecież ogień w kieszeni marynarki, prawda?
Z jednej strony ekscytacja, bo przecież to Amsterdam i można spokojnie delektować się kannabinoidami w przestrzeni miejskiej i chciałoby się powiedzieć, że „oczywiście, kochanie, proszę , oto twoja zapalniczka”, a z drugiej panika, bo jej dłoń niebezpiecznie już wędruje do tej kieszeni — a trochę głupio się rzucać, że weź zostaw, jak tu zaraz ma być taki romantyczny highlight.
Z wybornym zakończeniem
Koniec końców pożar udało się ugasić, ja wygłosiłem swoją hollywoodzką mowę, która i tak później została podsumowana mniej więcej w ten sposób:
O jaaaa! Jestem Twoją narzeczoną, jak super! Haha! A co Ty w ogóle tam wcześniej mówiłeś? Bo trochę w szoku byłam i nie pamiętam.
W każdym razie przyszedł czas na celebrację, a więc każde odpaliło swoją świeczkę i z uśmiechem od ucha do ucha, zaczęliśmy dzwonić po rodzinach z wesołą nowiną.
Obok nas w tym czasie przejeżdżał patrol policji. Co prawda nie klaskali jak ten legendarny kierowca autobusu, ale za to uśmiechnięci pomachali nam uderzając oponami o niechlujnie ułożoną kostkę brukową.
A potem patrzyliśmy sobie na zachodzące słońce, a gdy płomień zgasł, podnieśliśmy nasze szczupłe zadki i obraliśmy azymut na kwaterę.
To właśnie ten patrol zawiązał piękną wstążeczkę na naszym przylocie i sprawił, że pierwszy legalny joint smakował nie tylko kwiatami, lasem i trochę ziemią — ale przede wszystkim wolnością.
PS Na tym wyjeździe zrobiliśmy w 5 dni ok. 50 kilometrów pieszo, kolejne 40 rowerami, odwiedziliśmy serowy targ w Alkmaar, zawitaliśmy do wielu przybytków gastro rozpusty — puszczając z dymem kilkanaście różnych szczepów kwiatów, zjadając po ciastku i zaliczając bardzo przyjemną wieczorną sesję z waporyzatorem stacjonarnym. To tak w temacie stereotypu leniwego stonera.
A jak smakował Wasz pierwszy legalny joint? A może to jeszcze przed Wami?
Powiązane artykuły:
- Co to jest układ endokannabinoidowy?
- Historia marihuany na świecie, cz.1: od zarania dziejów do prohibicji
- Historia marihuany na świecie, cz. 2: jak i dlaczego marihuana stała się nielegalna?
- Najpopularniejsze mity o marihuanie obalone przez naukę
- Co znaczy „420”?
- Recenzja medycznej marihuany dostępnej w Polsce: Red No. 2 (Lemon Skunk)
- Palenie konopi a zdrowie płuc: o co ten cały dym?
- Jak wygląda kontrola policji u pacjenta medycznej marihuany?
- Jak dostać receptę na medyczną marihuanę?
- Indica czy Sativa? O co chodzi z różnymi odmianami marihuany?
- Dlaczego osoby korzystające z konopi są z reguły szczuplejsi?
- Czym różni się medyczna marihuana od rekreacyjnej?
- Wszystko, co trzeba wiedzieć o CBD
- CBD i THC: różnice i podobieństwa
- Waporyzacja: na czym polega i jakie płyną z niej korzyści?
- Zrobiliśmy pierwszy w Polsce ślub konopny
- Jak skręcić jointa?
- Jak smakował nasz pierwszy legalny joint?
- Nasze top 7 coffee shopów w Amsterdamie
- Prawo konopne w Katalonii: czy Barcelona to drugi Amsterdam?