pary konopne

Związki v. 4.20: Dlaczego zioło sprzyja relacjom damsko-męskim?

by Stonerchef

Zioło towarzyszyło nam od początku naszego związku. Pierwszy wspólny serial i pierwsza beka miała miejsce po gibonku. Zaręczyliśmy się w Amsterdamie. Wzięliśmy ślub konopny. Działamy zawodowo w branży konopnej — i tu, i za granicą. Uważamy, że zioło też fajnie się sprawdza jako katalizator pozytywnych relacji międzyludzkich, który można wykorzystać w związku. Dzisiaj zdradzimy Wam, o co chodzi.

Dzisiaj nie będzie naukowo, bardziej polecimy prozą życia i zwykłymi obserwacjami, więc prosimy tego artykułu nie traktować jako opracowania literatury naukowej w dziedzinie wykorzystania związków psychoaktywnych w terapiach dla par.

Czysty lajfstajl, kochani Stonersi.

Poniżej przedstawiamy Wam powody, dla których naszym zdaniem pary, które palą zioło, mogą się szczególnie dobrze dogadywać.

Zioło w związku: dlaczego ziołowe pary dobrze się ze sobą bawią?

Zróbmy z tego fajny wątek i później podzielcie się swoją historią w komentarzu, jeśli jesteście lub byliście w ziołowej parze.

A tymczasem my, na swoim kilkuletnim przykładzie, podzielimy się swoimi spostrzeżeniami — jest czym, uwierzcie.

1. Wspólna pasja to studnia możliwości (prywatnie i zawodowo)

Łączy ludzi zioło, dzieli ludzi siano.

Ale jak masz wspólną pasję, to dzielić można się co najwyżej obowiązkami — a i siano da się robić dookoła tego.

Normalnie win-win.

W Polsce było to u nas dość okrojone, jednak w miarę możliwości zawsze wspólnie przeżywaliśmy radochę z próbowania nowych odmian, wspólnego gotowania z ziołem, robienia recenzji tego suszu, później porównywania tego, o czym czytamy na co dzień w badaniach, z własnymi doświadczeniami, a na samym końcu dzielenia się z najbliższą osobą wnioskami z tych przeżyć — u nas to jest zabawa 24/7.

Teraz, gdy mamy dużo większe pole do popisu, jeśli chodzi o wachlarz produktowy i całą aktywność związaną z konopiami, ta praca nad wspólną zajawką nabiera jeszcze pełniejszych barw.

Tematy wręcz się nie kończą.

Szkoda, że temat już tak.

I teraz, proszę państwa, najważniejsze: fakt korzystania z zioła przez oboje partnerów eliminuje z góry problem, który panowie mogą znać z tych bardziej przykrych wspomnień; a problem nazywa się „znowu będziesz palił to głupie zielsko?” z ust swojej kochanej.

Gdy ta subtelnie siorbie wino z lampki.

2. „Stoner moment” śmieszy podwójnie

Abstrahując już od tego, że zioło nakłada stabilny filtr na tzw. „pierdoły”, które mogą nas irytować u partnerów — zostawianie zapalonego światła, skarpetki niewywrócone na odpowiednią stronę i takie tam — to te bardziej absurdalne momenty mogą sprawić, że ze śmiechu dostaniemy skrętu kiszek.

U nas np. klasycznym stoner momentem, który za każdym razem bawi tak samo, jest włożenie do lodówki czegoś, co generalnie nie powinno w niej stać.

Ot, na przykład solniczka.

Albo bardziej hardkorowo — pilot od telewizora. Tak, to się zdarzyło parę razy.

Podobnie, jak kiedyś byliśmy w Ave Nidzie w Poznaniu (dawniej Poznań City Center) i Nitka, informując panią przy stojaku z okularami, że jak coś, to będzie wracać po ten model, powiedziała „jak coś, to ten.”

Zabawom i śmiechom nie było końca.

3. Jedzenie urasta do rangi przeżycia

W życiu przeszliśmy przez wiele etapów gastrofazy, od prymitywnego zajadania się fast foodami, przez eksperymenty z półproduktami bazującymi na szynkach i serach, aż po dziś dzień, kiedy dogadzamy sobie własnoręcznie przygotowywanymi posiłkami od A do Z z ulubionych składników — i często z zieloną wkładką.

Jak nam się uda dorwać odpowiednią odmianę — albo ona dorwie nas — to przepadamy. Zamieniamy się w dwie radosne kozy, które ktoś postawił na trawie (skojarzenie słuszne) i powiedział: to wszystko jest Wasze.

Do tego mamy potrójną frajdę przy gotowaniu. Po pierwsze, bo można w trakcie próbować swoich kulinarnych wybryków — i to są takie męki Tantala w najlepszym możliwym wydaniu.

Po drugie, wtedy puszczamy sobie swoją ulubioną playlistę i tańczymy po kuchni, niejednokrotnie lip-dubując piosenki, które znamy na pamięć.

To w sumie jedna z tych rzeczy, których nie pokazujemy w social mediach.

Po trzecie (primo-ultimo-wiadomo), jedzenie przygotowywane w takiej atmosferze, z tak dobrą energią, nie ma prawa źle smakować.

Co ciekawe — dzyń, dzyń, anegdota — człowiek po joincie jest w stanie zacząć kontemplować nad wagą (w przenośni) składników w kompozycji tak prostych potraw, jak np. kanapka.

Kiedyś, wracając w pociągu z Warszawy do Poznania, spożywaliśmy oboje klasyczną kanapkę z szynką, ogórkiem, serem i pomidorkiem. Gdy – w naszym mniemaniu, bo mieliśmy całkiem dobrze – minęła cała wieczność, odkąd wzięliśmy pierwszego gryza, zagaiłem do Nitki, czy czuje świeżość tego ogórka.

Ta wybiegła natychmiast z przedziału, zanosząc się śmiechem.

Ale świeżość ogórka pamięta do teraz.

5. Prawdziwy booster do wspólnego obcowania z naturą

Joint przy zachodzie słońca to nasz codzienny rytuał. Przy wschodach jeszcze pracujemy nad regularnością, ale też jest dobrze. Ale to tylko wierzchołek góry lodowej, bo my przepadamy za spędzaniem czasu na łonie natury.

Najbardziej lubimy wspólne długie spacery, bo są one nie dość, że inspirujące, to jeszcze z dobrym tempem, dzięki czemu dziennie robimy pomiędzy 15 a 20 tysięcy kroków i mamy głowy pełne nowych pomysłów.

Podczas spacerów poznajemy też siebie nawzajem; mówimy o swoich marzeniach, planach, o tym, czego byśmy chcieli się nauczyć, gdzie wyjechać, jakiego sportu spróbować, co zmienić w życiu — i wszystko pomiędzy tym.

Jesteśmy też koneserami stonerskich miejscówek z uroczymi widoczkami, więc często polujemy na takie w okolicy — lub poza nią, gdy zbierze nam się na spacer „w nieznanym”.

A kiedy sobie tak przycupniemy w jednym miejscu, to czasem łapiemy się na tym, że czytamy w kształtach chmur i drzew. Sprawia nam to taką dziecięcą przyjemność i dodatkowo odpręża.

6. Wspólna zabawa też jest bardziej wkręcająca

Jak już mamy trochę wolnego czasu, to siadamy z gibonem do puzzli, kart lub innych gier dla par, przy których można mieć głęboką wkrętę po buszku. Nie dość, że jak trafimy z odmianą, to skupienie jest większe i mamy uczucie, że prowadzimy misję, od której zależy przyszłość wszystkiego, to jeszcze można się srogo pośmiać przy stoner momentach, gdy np. popełnimy jakiś fakap podczas makao — lub odwrotnie, gdy następuje kumulacja kart do dobierania i emocje sięgają zenitu, a my czujemy się jak na finale Ligi Mistrzów (w sensie tak, jak czują się ludzie, którzy oglądają piłkę nożną, bo my nigdy nie obejrzeliśmy finału Ligi Mistrzów).

7. Można łatwiej przegadać trudne tematy

Ze względu na swoje właściwości psychoaktywne, marihuana może być ciekawym narzędziem do introspekcji i analizowania swoich własnych zachowań, zestawiając ego ze stanem faktycznym.

To dlatego niektórzy mają „lęki” po marihuanie, które tak naprawdę często nie są lękami, a dyskomfortem psychicznym spowodowanym tym, że nie jesteśmy do końca ze sobą w porządku.

Można to jednak obrócić na swoją korzyść, wykorzystując ten stan jako szansę na wewnętrzny dialog. Pozwala to na dojście do interesujących wniosków, spojrzećnie na trudną sytuację w związku z innej perspektywy, a w konsekwencji bycie bardziej empatycznym w kierunku uczuć drugiej osoby.

Ponadto, marihuana sprzyja zachowaniom pokojowym. Ludzie częściej otwierają się emocjonalnie po przyjęciu kannabinoidów, ale nie jest to tożsame z alkoholowym bełkotem kłutym wyrzutami sumienia, a raczej dalej idącymi przemyśleniami na temat swojego stanu emocjonalnego.

Podsumowując: można się lepiej porozumieć. I ze sobą, i z partnerem.

8. Wyostrzone zmysły sprzyjają większej bliskości

Jak to mówią, inhale the good shit, exhale the bullshit.

Kiedy jest przyjemnie, wtedy zmysły wyostrzają się w równie przyjemny sposób. Wzrok, słuch, dotyk, węch — wszystko idzie do góry, sprzyjając rozwojowi intymności, jeśli zadbamy o odpowiednią atmosferę.

Wiecie, zakładamy, że ostatnie, o czym chcielibyście czytać, to sekrety bliskiego życia obcych ludzi (jeśli jesteście normalni), więc tutaj się akurat wesprzemy nauką — „zielone pary” zgłaszają lepszą jakość życia seksualnego, większą intensywność przeżywanych doznań, a także bardziej satysfakcjonujące orgazmy względem „abstynentów”.

A jak ziołowe pary lubią spędzać walentynki? Kilka ciekawych statystyk

Jak się okazuje — i co raczej nikogo nie dziwi — pary korzystające z konopi raczej skręcają (he, he) w stronę mniej tradycyjnych rozwiązań jeśli chodzi o prezenty.

Owszem, pragną kwiatów i słodyczy, ale nie takich, o jakich myśli większa część społeczeństwa.

Jak pokazuje nowe badanie przeprowadzone na 2000 dorosłych konsumentów przez firmę MariMed we współpracy z The Harris Poll, 63% użytkowników konopi wolałoby dostać jakąś odmianę zioła w miejsce kwiatów lub czekoladek w nadchodzące Walentynki.

72% par przyznaje, że planuje w jakiś sposób włączyć konopie do świętowania tego dnia, z czego 53% skłania się ku marihuanie w formie jedzenia, które w tym okresie cieszy się też największą popularnością w amerykańskich dyspensariach.

Badanie nie skupiło się jedynie na walentynkach, ale wzięło też pod lupę życie miłosne stonerów w szerszym kontekście, zestawiające wyniki z danymi od par, które stronią od konopi.

I co tam się okazało jeszcze?

Na przykład w grupie konopnej do uprawiania seksu kilka razy w tygodniu przyznało się 50% badanych, podczas gdy w grupie niekorzystającej taka częstotliwość utrzymała się u 35%.

63% ankietowanych odpowiedziało, że wierzy w to, że konopie podniosły jakość ich życia seksualnego, głównie poprzez poprawę nastroju przed zbliżeniem; 51% określiło konopie jako naturalny afrodyzjak, z czego 30% przyznało, że dla nich konopie są silniejszym afrodyzjakiem od czekolady czy ostryg.

Zobacz również inne artykuły